Z zupki o 20 nic nie wychodzi, za to snickers o 23 ratuje życie. Jemy, idziemy dalej spać.
O 6 dzwoni budzik, udaje nam się zwlec z łóżek dopiero o 7, po ok. 17h snu na prawdę nie jest to łatwe, a najgorsze wyjście ze śpiwora. W końcu się zbieramy. Poranna toaleta, o 8 idziemy na śniadanie. 2 jajka sadzone, kilka smażonych ziemniaków, 2 tosty, kawa, ciepły mango juice (2x500RPI). O 9 wyruszamy.
Dramat! Nie mogę zrobić kroku, od ciężaru plecaka nie da się oddychać. Przechodzę na małe wdechy ale i tak każdy powoduje taki ból jakby za chwilę miało mi rozsadzić płuca. Po 15min zaczynam radzić sobie z krótkim oddechem ale wzięcie głębszego jest wciąż niemożliwe. Po 30min robi się lepiej, do tego wychodzi słońce, rozgrzewa wszystkie kończyny. Uśmiech wraca na twarz, znowu robi się pięknie.
Góry, rzeka, wodospad, mosty. Pięknie. Pogoda cudowna, słonko znowu praży (zdecydowanie jestem ładowana na baterie słoneczne). Na wszelki wypadek smaruję się 50, później patrząc na Jubego, który zrezygnował z kremu wiem, że była to świetna decyzja.
Dzisiaj dużo więcej podejść, a właściwie wspinaczki po kamiennych blokach. Dla mnie bardzo dobrze bo kolano przy podejściach nie boli, nogi mam silne, z oddechem daję już sobie radę całkiem sprawnie. Juby umiera.
Robimy przerwę w Bangkor – batonik, nabieramy wody, która spływa z gór, aż kusi żeby pić ją wprost bez oczyszczania ale na wszelki wypadek… Java Aquel. Podczas przerwy zmieniamy plan, nie idziemy dzisiaj do Namache Bazar. Przeraża nas 0,5km podejście (0,5km w pionie) po 8h dużego wysiłku. Będziemy nocować w ostatniej wiosce przed Namache Bazar, a jutro pełni sił uderzymy do góry.
Idziemy dalej, zatrzymuje nas kontrola, musimy kupić TIMS Card. Niby to dla naszego bezpieczeństwa ale moim zdaniem to dodatkowy “podatek” z drugiej strony niech te Himalaje mają coś od nas skoro je eksploatujemy. Płacimy $25 (TIMS Card mogliśmy załatwić wcześniej w Katmandu za $20 ale woleliśmy inaczej spędzić ten czas).
Idziemy dalej, wejście do Sagramatha National Park, z tego co czytałam wejście kosztuje 1000RPI, a tu zonk okazuje się, że taka opłata owszem była ale jakieś 5 lat temu, teraz musimy zapłacić 3400RPI. Jak mus, to mus płacimy i idziemy dalej.
Juby ledwo przebiera nogami, ja mam jeszcze zapas na jakieś 2h marszu, jednak ostatnie zejście dobija moje kolano, robi się zimno, też powoli tracę siłę. Z założenia mieliśmy nocować w Lorii, jednak Pan przy sprawdzaniu TIMS powiedział nam, że ostatni opcja noclegu, to Jorsalle. Po 30min dochodzimy. Całość zajęła nam 5,5h.
Jak dzień wcześniej w pierwszym domku najdroższe jedzenie. Wszędzie noclegi są po 200RPI (double), różnica pojawia się w cenach jedzenia, a musisz jeść tam gdzie nocujesz. Zostawiam Jubego lecę na koniec wioski, załatwiam nocleg za darmo – bierzemy.
Szybko przebieramy się w suche ciuchy, bierzemy wodę z kranu, wrzucamy tabletkę, za godzinę będzie gotowa. Lecimy na jedzenie. Na początek small pot ginger tea (350RPI), ja wybieram Nepal Set Veg (400RPI), Juby mixed noodles veg. Objadamy się jak bąki, trochę kręcimy, bierzemy na górę small pot hot water i padamy o 18.
Pierwsze przebudzenie o 23. Na szczęście część wrzątku przelałam do bidonu tak na wszelki wypadek, żeby było na zupkę chińską podczas nocnego głodu. Juby szybko mnie wykiwuje i robi zupkę pierwszy (a mamy jedną miskę), potem kolej na mnie. Nareszcie tak wyczekana zupka!
Fuuuu!!!
Czekałam na nią dwa dni okazuje się okropna, kwaśna, do tego zalana letnią wodą. No cóż trzeba to dopracować.
To by było na tyle. Na jutro zarządzam dojście do Namache Bazar (3-4h) i odpoczynek. Trochę boję się czy nie zrobiliśmy błędu z zostaniem na 2800m, powinniśmy już dzisiaj być na 3400m i przez dwa dni zdobywać aklimatyzację. Ale decyzja już podjęta, z resztą Juby nie dałby rady dojść, nic nie zmienimy, zobaczymy co będzie dalej.