Dzisiaj najdłuższa trasa ale Juby w porterem, więc damy radę. Według przewodnika – 4h, właścicielka lodgy mówi, że idzie 5h, Jubego ocenia na 7h.
Trochę się boję bo od wczoraj smarkam głównie krwią, zastanawiam się czy to wysokość, czy o co chodzi ale biorąc pod uwagę, że prawie od tygodnia taszczę ciężki plecur, pod górę, w słońcu, do tego mam żyłki z tych co to lubią sobie pękać, uznaję że tak może być, staram się nie przejmować.
Ruszamy ok 8. Według przewodnika wyjście po schodach z Namache powinno zająć nam 15min, zajmuje ok 45. Trzy schodki, pięć wdechów. W końcu się udaje opuścić Namache.
Wychodzimy na piękną ścieżkę, którą idziemy kolejne 1,5h. Jest cudownie. Słońce, widoki, przez większość czasu towarzyszy nam widok na Ama Dablam i Mount Everest.
Cieszę się jak dziecko na święta, idę i tak się zastanawiam. No bo. Ama Dablam jest na pewno kobietą, taką 30 letnią nie mniej nie więcej. A Everest? Na początku kojarzy mi się z dojrzałym mężczyzną, takim z fajnym zegarkiem. Potem ze starą kobietą, taką z kawału “sio muszki, sio”. Ale chyba finalnie zostaje 55-60 letnią kobieta, chociaż nie jestem do końca jeszcze przekonana do tego pomysłu.
Dochodzimy do Kyangjuma (3550m) zaczyna się 1-1,5h zejście. Szczęśliwie bez bloków skalnych więc kolano daje radę. Do tego opracowuję wspaniałą technikę, puszczam luźno nogi i schodzę jakbym zjeżdżała na nartach slalomem dzięki temu popylam jak szalona, aż się kurzy. Co jakiś czas przerwa, czekam na Jubego.
Dochodzimy do Phungi Thanga (3250m). Przerwa na batonika. I Juby mówi, że chce tutaj nocować. To ostatni wioska przed Tengboche. Za nami 4h, przed nami jakieś 3. Ja na pewno idę dalej, bo już nie mogę pozwolić sobie na żaden dzień opóźnienia. W końcu udaje się przekonać Jubego – idziemy dalej razem.
Mostek i podejście. Porter ocenia, że zajmie nam jakieś 3h. Początkowo wchodzę swoim tempem, co jakiś czas czekam na Jubego, potem odłączam się całkowicie i cisnę pod górę. Dochodzę po 2h.
Ledwo stoję na nogach, mam mroczki prze oczami i dość, dość, dość. Kręci mi się w głowie. Szybko robię test, zamykam oczy prawa dłoń do nosa, lewa dłoń – trafiam, jest dobrze błędnik działa. Umieram z głodu więc szybko chcę znaleźć jakiś nocleg. Wchodzę do pierwszego z rzędu – Himalayan Hotel. Wczoraj rozmawiałam z spotkanym Francuzem, który właśnie schodził, powiedział że na górze nocuje się za darmo, tylko jedzenie coraz droższe. Więc wchodzę do Himalayan Hotel i próbuję – czy jeśli jem tutaj to nocleg za darmo? Nie – 200RPI. Patrzę na menu momo, które w jakiś naturalny sposób stały się papierkiem lakmusowym dla cen, 600RPI. Wychodzę.
Przed kolejną lodge (a są tutaj 3-4) stoi para (chyba też Francuzów) z którą mijałam się co i raz na trasie. Pytam czy zostają tutaj, przewodnik zachwala miejsce. Czysto, dobre jedzenie, itd. Wchodzę.
– Czy jeśli jem tutaj to nocleg free?
– 100RPI?
Wiem, że zeszłabym do zera ale mi się nie chce, ceny jedzenia ok – biorę. Lodge nazywa się Thyangboche Guest House – bardzo polecam. Rzeczywiście czysto, jedzenie dobre i co najważniejszej cały czas grzeją. Do tego właścicielka z niesamowitą smykałką do ineteresów, trochę wygląda i zachowuje się jak taka murzyńska mama. 🙂
Wpadam do pokoju, zakładam suche ciuchy, myję buzię, biorę batona i lecę z powrotem do wejścia do Tengboche, żeby zgarnąć Jubego. Dochodzi po ok. 20 min, ledwo żywy.
W Tengboche jest cudowny klasztor, wybija 15 i właśnie rozpoczyna się msza na którą strasznie chcę pójść ale muszę odprowadzić Jubego, a nie mam siły ogarnąć wszystkie szybko i sprawnie więc odpuszczam, obiecuję sobie że pójdę rano.
Ok 16 idziemy zjeść. Hot mango small pot (400RPI), do tego ja wybieram chowmein z jajkiem i warzywami (450RPI), Juby momo (400RPI) i szarlotkę (300RPI) – szarlotka nie taka odgrzewana, leżąca w lodówce tylko upieczona na świeżo w małej kokilce – pycha! Do tego do pokoju zabieramy medium pot hot water (450RPI) chwilę gadamy, Juby pada. Ja nie mogę zasnąć bo w pokoju obok wesoło, a ściany z dykty więc jeszcze czytam starając się oszczędzać książkę bo zostaje jej coraz mniej, a pewnie przede mną samotne dni.
Po dzisiejszym dniu gdzie Juby ledwo dał radę musimy przeplanować trasę. Jutro mieliśmy dojść do Pheriche (4370m) i zostać na dzień aklimatyzacji. Znajduję wioskę w 3/4 trasy na podobnej wysokości (Orsho – 4190m). Tam zanocujemy, kolejnego dnia dojdziemy do Pheriche, a potem już idę sama, Juby zaczyna schodzić.