Znowu nocne pogaduchy się przeciągają, gdy idziemy spać zostaje nam 3,5h odpoczynku. Juby nie śpi całą noc, ja co chwila się budzę w końcu wstajemy o 4.
Dopakowanie, toaleta. Oddzajemy w recepcji rzeczy, które zostały po wczorajszym przepaku. Zostawiamy jakieś 5kg + 2kg śpiwór Jubego z zamiarem kupna lżejszego, mniejszego, takiego który zmieści sie do plecaka.
O 4:30 przyjeżdża dzień wcześniej zamówiona taksówka. Umówiliśmy się na 1000 RPI, bo bardzo rano, bo ciężko kogoś znaleźć, bo to, bo tamto. I nagle pojawia się pytanie czy odlatujemy z tego samego lotniska na które przylecieliśmy. Trochę późno na takie refleksje ale w końcu udaje nam się dogadać z taksówkarzem, że do Lukli, że po górach, Moun Everest, wie co robić.
Dojeżdżamy do jakiegoś ogromnego hangaru. Ciemno, zimno, wilki jakieś, żywej duszy nie ma. Nagle nasze plecaki lądują na wózku, czy chcemy czy nie już jadą na lotnisko z jakimś obcym facetem, który raczej nie wygląda na obsługę lotniska. Może i całe szczęście bo bez tego nie mielibyśmy pojęcia gdzie iść. Wchodzimy do hangaru po którym biegają zapchlone psiaki, chcące odebrać nam kanapki i jakaś para. Tzn. para siedzi, nie biega. Pan od plecaków zdejmuje je z wózka, wyciąga rekę i dostaje 5RPI, wykłóca się, że to nawet na herbatę nie starczy. Olewamy.
Dziwne to miejsce, jak z jakiegoś filmu i niekoniecznie komedii. Czekamy jeszcze godzinę, zaczynają się schodzić ludzie. Większość wycieczek zorganizowanych więc przewodnicy wiedzą gdzie się ustawić, którędy pchać. Nam się nie chce pchać więc spokojnie czekamy i obserwujemy.
W końcu otwierają się jakieś drzwi i na dzień dobry skanowanie bagażu. Tracimy dwie butle z gazem. To niesamowite przeleciały z nami pół świata, a zabierają nam je na 30min locie krajowym. Próbujemy się dogadać, dać w łapę – bez skutku. Potem tracę jeszcze dwie zapalniczki.
Znajdujemy stanowisko Tara Airlines, załatwiamy bilety, ważymy bagaż. Jubego waży 13,8kg, mój 14,4kg ale mam jeszcze jakieś 2,5kg w podręcznym. Uczciwie kładę go również na wagę, na szczęście Juby reaguje szybko że jestem łosiem, bo limit 15kg przecież, więc szybko kitram podręczny.
Lekkie opóźnienie – czekamy na dobre warunki pogodowe. W końcu wsiadamy do busa i jedziemy do awionetki. Dojechaliśmy, czekamy i taki obraz przed nami. Wychodzi pilot i ręcznie sprawdza stan samolotu. Czy się śmigła kręcą, nogą czy powietrze w oponach, staje na palcach czy klapy przy skrzydłach się unoszą, trochę to przerażające. Do tego widok dopełnia stewardessa przeżegnująca się przed wejściem do samolotu.
Wsiadamy, dostajemy watę do uszu, cukierka do buzi, lecimy. Wszystkie relacje wskazywały na to, że to test bojowy dla wyjazdu ale wcale nie. Nie rzuca mocno, wszystko idzie sprawnie. Po lewej cudowne Himalaje, zaskakuje tylko bliskość mijanych gór. Po wylądowaniu bierzemy plecaki i tutaj pojawia się pierwsze zagadka – w którą stronę? Myślimy, rozważamy przez pół godziny idziemy z dużą dozą niepewności, potem już zaczynam kojarzyć z wcześniej oglądanych filmików poszczególne miejsca – jesteśmy na dobrej drodze. Znajdujemy słynnego Starbucksa, wchodzimy na chwilę bo to ostatnie miejsce z wi-fi. Szybkie wiadomości do bliskich i w końcu ruszamy.
Jest pięknie, widoki jak z opakowań czekoladek tylko w 5D. Pogoda rewelacyjna, praży słoneczko. Juby idzie w krótkich spodenkach i rękawku, ja w cienkich długich spodniach i bluzce termicznej. Ale oprócz tego, że pięknie okazuje się, że trasa jest badzo ciężka – nie spodziewałam się, że aż tak. Że w górę, w dół – ok to w końcu góry ale prawie cały czas po kamieniach, tak więc rytm kroku nie wyznacza się naturalnie, a trzeba stopę stawiać tam gdzie stabilny kamień. Do tego po pół godzinie do zmagań dochodzi kolano. Po płaskim jest ok, pod górę ok ale przy zejściach zdycham z bólu. Ogromny plecur też robi swoje, powinien mieć jakieś 5kg mniej. Pod koniec trasy założenie plecaka graniczy z cudem, mam tak straszliwie obite obojczyki, że nie mogę się dotknąć, co chwilę sprawdzam czy ogromne siniory na barkach już mi wyszły czy jeszcze muszę chwilę poczekać.
W końcu dochodzimy do Phakding, wchodzimy do pierwszego guest house ale nie podobają mi się ceny jedzenia, ostatkiem sił idziemy dalej. Wybieramy w końcu Sherpa Eco House, jest ok 200RPI/double. Wpadamy do pokoju, Juby idzie się myć (300RPI), a ja mimo tego że jest 11:30 padam jak zabita.
Po 2h budzi mnie Juby cały się trzęsie wymarznięty. Brak jedzenia, snu, wysiłek zrobiły swoje. Mnie też trochę telepie więc schodzimy na dół na coś ciepłego do picia. Zamawiamy small pot hot lemon (ok 6 szklanek – 300RPI) i 2x veg momo (2x300RPI), chyba jednak się nie dogadaliśmy bo dostajemy 1 porcję ale to nam wystarcza. W międzyczasie gospodarz rozgrzewa kozę po środku pomieszczenia (do której zlatuje się chyba pół wioski), częstuje nas ichniejszym przysmakiem czyli spalonymi ziarnami kukurydzy, starając się nie połamać zębów chwalimy. Rozgrzewamy się – jest znowu dobrze. Zamawiamy jeszcze medium pot hot water (250RPI – 10 szklanek) i zabieramy do pokoju, żeby zrobić sobie kisiel, budyń – świetna sprawa, z reszty wody herbatę.
Za oknem leje jak z cebra, trochę nas to przeraża no bo jak po śliskich kamieniach w deszczu ale okazuje się, że to norma i jutro ma świecić słońce. Pytamy właściciela ile nam zajmie jutrzejsza droga – 8-9h do Namache Bazar. Postanawiamy, że ruszymy o 7 ale obydwoje jesteśmy przerażeni tymi 8h, dzisiejsze 3,5h nas maksymalnie wykończyło.
Juby pada o 17:30, ja jeszcze biorę się za książkę. Umawiamy się, że o 20 jemy kolację – zupkę chińską.