Wstajemy dość późno ale to ma być luźny dzień, więc bez spiny. Na śniadanie po kawie, dla mnie omlet z serem (200RPI), dla Jubego 2 jajka sadzone, chapati z masłem (które okazuje się być smalcem) i miodem (który okazuje się być palonym cukrem) (400-500RPI). Ruszamy o 10:30.
Szybko pojawia się most, a potem kolejny co nie jest najlepszym początkiem dla Jubego, którego mosty i wysokość przerażają. Po ok 2h dochodzimy do podejścia do Namache Bazar. Podejście, to pół kilometra w pionie, ma nam zająć jakieś 3h.
Wchodzimy, co tu ukrywać – jest na prawdę ciężko. Ja chyba walczę bardziej głową niż mięśniami. Juby zapewne wyklina mnie w myślach, że go tu zaciągnęłam. Po kilku godzinach przychodzi nagroda – punkt widokowy M. Everest View 🙂 Nie mam wody, konam z pragnienia na szczęście pojawia się źródełko. Nalewam, tabletka, ciach. W sumie nie takie ciach bo umieram z pragnienia, a woda będzie gotowa za godzinę. Jem batona i stwierdzam, że mam gdzieś dezynfekcję wody, piję co jest.
Spotykam tam Polaków mieszkających w Teksasie, którzy idą z przewodnikiem i tragarzem. W ogóle wszyscy tutaj idą z przewodnikiem i tragarzem, prócz pojedynczych wysokich, wysportowanych, brodatych mężczyzn, cała reszta idzie z małymi plecakami i porterem. W każdym razie dzięki temu spotkaniu dowiaduję się, że właśnie tutaj można zobaczyć Everest. Dłuższą chwilę trwa dyskusja, który to Everest, z Polako-Teksańczykiem od początku obstawiamy jedną z opcji, trzymamy jej się do końca, rozkrzyczana Polko-Teksanka co chwila wprowadza zamęt, nie mogąc zrozumieć który to Everest, co rzeczywiście do końca może nie być łatwe bo co chwila zachodzi chmurami.
Mija 30 min, dochodzi ledwo żywy Juby, Polko-Teksanka wciąż nie wie ale chyba już nikt nie ma siły jej tłumaczyć. W każdym razie Juby ledwo żywy, nie dziwię się, nawet ja dostałam mocno w kość. Problem z wodą pojawia się też u niego na szczęście moja już w miarę gotowa więc jakoś się ratujemy.
Po 30 min ruszamy dalej. Wspinam się jeszcze przez godzinę. przed wejściem do Namache (3440m) zatrzymuje mnie tylko budka z kontrolą TIMS Card. Pokazuje załatwiam wszystko. Czekając na Jubego zapalam papierosa, nagle leci do mnie policjant. Myślę sobie oho! właśnie złamałam pewnie jakiś regulamin Sagramata National Park, deportacja będzie nieunikniona. Okazuje się, że policjant jest strasznie rozradowany. Kobieta, idąca samotnie, z plecurem i do tego paląca papierocha jest widokiem niespotykanym i chce zrobić mi zdjęcie, jak palę tego fajka. Instruuje mnie, że teraz mam się zaciągnąć, że coś. Nie mam nic innego do roboty więc pozuję i zaciągam się zgodnie ze wskazówkami.
Po 20 min dochodzi do mnie Juby, a policjant jeszcze bardziej uradowany. Śmieje się do niego, przytula, klepie po brzuchu nawet nie każe mu schodzić po schodkach do drugiego policjanta, żeby pokazał TIMS tylko leci za niego. Pamiątkowa fotka idziemy dalej.
Po 15-20min wchodzimy do Namache, Juby mówi, ze bierzemy pierwszy pokój, ja się upieram że jeszcze nie weszliśmy do końca do miasta i tylko kilka kroków zostało i poszukajmy czegoś fajnego. Juby znowu nienawidzi mnie nienawiścią pierwszą i najczystszą. W końcu znajduję Kondge View Lodge z przecudowną właścicielką. 200RPI za noc – bierzemy! Jest hot shower (300RPI), którego i ja dzisiaj potrzebuję.
Aaaa, no właśnie Juby korzysta z prysznica codziennie i nie opowiedziałam jeszcze jego przygód. Pierwszego dnia chwilę przed nim wbiła się właścicielka zrobiła pranie i tyle było z hot shower. Drugiego dnia również miał być hot shower. Juby poszedł do jakiegoś blaszaka na dworze, rozbiera się i hot, ani trochę hot. Więc leci w tych gaciach do właściciela, pół wsi go podziwia, że hot wcale nie hot. Na co właściciel odkręca butlę z gazem na której właśnie gotuje zanosi do blaszaka i podłącza – już hot. No i rzeczywiście hot. W każdym razie w Namache prysznic za 300RPI okazuje się na prawdę hot, prawie w całości. Tzn woda dolatując do piersi jest gorąca, gdy spływa po udach robi się zimna, przy kostkach jest lodowata. Nie ma co narzekać włosy czyste, ciało czyste robi się przyjemnie. Schodzimy na jedzenie.
Wybieramy 2xmomo z warzywami (2x350RPI), potem okazuje się to były najlepsze momo, jakie zjemy, na prawdę palce lizać, do tego postanawiam zaszaleć i biorę Sherpa Wine (350RPI), proszę o podgrzanie, mam ogromną ochotę na ciepłe, czerwone, dobre wino. Sherpa Wine okazuje się do końca nie wiem czym. To jakieś podłe wino ryżowe, czy spirytus z wodą, podane w plastikowej butelce po wodzie, nie mam pojęcia co to ale daje dużo radości i co najważniejsze trochę rozgrzewa, a tego mi trzeba było najbardziej w szczególności że siedzę w zimnie z mokrymi włosami. Wypijamy Sherpa Wine i zaczyna ściskać żołądki na jakąś pizzę, jakiś serek smażony, rozpuszczony, więc bierzemy na spółę pizzę tuńczykiem (550RPI), która z kolei okazuje się malutka ale potrzeba załadowania się serem (i to nie byle jakim bo z jaka) spełniona.
Na górę zabieramy medium pot hot water (400RPI), wcinam jeszcze dwa gorące kubki bo raz, że gastrofaza, a dwa cała się trzęsę i muszę jakoś rozgrzać, zawijam się w śpiwór i kołdrę i w końcu robi się lepiej. Juby wcina jeszcze budyń.
Miałam dzisiaj przeprać ubrania ale jestem tak wyziębiona, że nie dam rady zanurzyć nawet palca w zimnej wodzie. Juby wcześniej dogadał się z gospodynią, że upierze jego ciuchy, w końcu dorzucam swoje brudy do jego. Wychodzi 80RPI za sztukę ubrania.
Ok. 20 padam.
Tradycyjnie pobudka następuje o 23, nie mogę zasnąć wiec czytam, piszę, kręcę się (oczywiście w obrębie łóżka, żeby nie wychylać za dużo ze śpiwora) w końcu usypiam ok. 2. O ile wcześniej w ogóle nie czułam wysokości teraz pulsują mi zatoki, czuję się jakbym miała gorączkę, jest mi gorąco i zimno. Idę do łazienki po 10 metrach łapię ogromną zadyszkę. Nie jest dobrze jutro choćby skały pękały nie zwiększamy wysokości, zostajemy na dzień aklimatyzacji.
Budzę się o 3:30, powtórka z rozrywki. Obiecuję sobie, że kolejnego dnia jeszcze mocniej pilnuję picia wody, żeby choroba wysokościowa nas nie dopadła i ani kroku dalej.