Budzik dzwoni o 6, miałam iść do klasztoru. Wprawdzie budzę się ale wyjście ze śpiwora przerasta moje możliwości. Juby do tego mówi, że na bank nie idzie więc ostatnia argument pada. Siedzę jak ta kupka nieszczęścia przez kolejne 1,5h i tak bardzo chcę pójść, a tak bardzo nie mogę. Coś tam piszę, coś tam czytam. Nagle robi się 8, a o 8-8:30 mieliśmy ruszać.
Idziemy na śniadanie. Dla mnie owsianka z jabłkiem i cynamonem (450 RPI), dla Jubego tosty z serem (400RPI) i jajka sadzone (300RPI). Zjedliśmy ale siedzimy i ruszyć się nie możemy. Nastroje słabe, zimno strasznie, ja dalej smarkam tylko krwią, do tego zaczyna padać śnieg. W międzyczasie okazuje się, że jeden z przystojnych brodatych zostaje bo się źle czuje. Przed lodge ląduje helikopter i kogoś zabiera. Nic nie nastraja pozytywnie.
W końcu ruszamy, przestaje padać śnieg ale zostają śliskie kamienie i błoto. Kijki kilka razy ratują mi życie, lecę przodem. Po 15min Juby pyta czy mam włączony telefon, bo się źle czuje boli go głowa i nie wie czy dojdzie. Po 30min decyduje, że zawraca. Przepakowujemy się – witaj 17kg plecurze again. Na odchodnym słyszę jeszcze: “Ogarnij, to szybko mała i wracamy na melanż w Katmandu”. Szczerze, marzę teraz o melanżu w Katmandu, o cieple, odrobinie cywilizacji. Porter mówi, że do Pheriche dojdę w 4,5h, więc rezygnuję w noclegu w Orsho.
Szczerze, to za dużo nie pamiętam z tego dnia. Po 2h robię przerwę na papierosa. Dochodzi do mnie jakiś tutejszy, dziwnie się przygląda, trochę się boję więc snuję opowieści o moim dużym koledze, który idzie za mną i zaraz dojdzie. Na szczęście za chwilę dochodzi więcej ludzi. Okazuje się, że prowadzi jakąś ekipę z Iranu. Chwilę gadamy, jest sympatycznie, 2 dziewczyny i 1 facet do tego porter, przewodnik. Przedstawiają się po kolei: queen, princess, brother of queen, sexy doctor, itd. Pytają kim ja jestem . No właśnie kim ja jestem? Woman with big green monster (i nie mówią tu o Jubym, a plecurze). Typek, który mi się przyglądał chrzci mnie sexy mahila, Iranki tłumaczą, że mahila, to woman. Do sexy mi daleko, do mahila ostatnio też coraz dalej ale dziękuję.
Opowiadają, że na górze zimno ale powoli się wypłaszcza. Że na Kala Pattar warto wejść ale woda zamarza w bidonach. Żegnamy się, każdy idzie w swoją stronę.
Idę dalej dochodzę do Shomare (4010m). Tutaj trochę po schodach przez wioskę, ciężko o oddech.
Potem do Orsho (4190m) zastanawiam się czy tutaj zostać ale jest wcześnie, a ja mam jeszcze siłę – idę do Pheriche. O Jezusiczku, jak ja potem będę żałowała tej decyzji. Wychodzę na jakieś puste pole, a na nim:
a.) piździ jak w kielecki, lodowaty wiatr będzie towarzyszył mi już do końca drogi,
b.) nie ma ścieżki, nie mam zielonego pojęcia gdzie iść.
Zaczepiam każdego spotkanego tragarza, pytam gdzie iść. Coś pokazują, mylą prawą stronę z lewą ale bardzo chcą pomóc. Najgorsze jest to, że jedna ścieżka prowadzi do Dingboche, a druga do Pheriche więc wolałabym pójść tą dobrą ale jak mam iść dobrą ścieżką skoro nie ma żadnej?! Po godzinie odnajduję jakąś, upewniam się że ona na pewno do Pheriche, jeszcze tylko jedno podejście i potem 30 min i już będę na miejscu. Walczę o każdy krok, jestem przemarznięta, wykończona, zaraz się rozbeczę. W końcu dochodzę.
W Pheriche na dzień dobry wita mnie ogromny Pheriche Lodge, jednak po doświadczeniach z Himalayan Hotel szukam czegoś bardziej tutejszego, więcej folkloru, trzeba poznawać nowe.
Taaa…, folkloru mi się zachciało…
Znajduję. Shangiri-La Lodge. Stara babusieńka mnie przyjmuje, jedno oko w prawo, drugie w lewo. Pytam, czy jak nocuję, to nocleg za darmo? Yes (z resztą wszystko potem jest yes). Zimno jak w psiarni, nie wiem jakim cudem udaje mi się przebrać. Szybko lecę coś zjeść, całą drogę marzyłam o momo ale muszę się rozgrzać. Small pot black tea (350RPI) i dal bhat (500RPI). Nie mam na niego za bardzo ochoty ale wiem, że da mi powera. Pyszne, smażone ziemniaki, kopa ryżu i zupa coś jakby cebulowo-czosnkowa, mocno przyprawiona z jakimś czymś zacierkowym, pływającym. Gospodyni ciągle pyta czy chcę więcej ryżu, czy więcej zupy. W końcu dolewa mi zupy, ja już pełna strasznie, siedzę siłą woli bo oczy mi się zamykają ale nie wypada zostawić.
Zjadłam, szukam kranu, żeby wodę “nastawić” umyć buzię i ręce. Nie ma. Folklor. Dostaję miskę z lodowatą wodą, próbuję z tego nalać wody ale nie ma opcji. Idę jeszcze raz, proszę o napełnienie butelki, bez entuzjazmu dostaję. Wracam do pokoju, patrzę na tę miskę i patrzę. Nieee…, nie zamoczę w niej niczego. Zawijam się w śpiwór i dwie kołdry ok 16 padam, budzę się o 21 i walczę z siku. Walkę przegrałam, trzeba wyjść ze śpiwora. Potem przez jakieś 2h próbuję zasnąć ale ktoś zdaje się doszedł gdy spałam, bo chrapie coś zza ściany jak nienormalne. Do tego w śpiworze mam dwa telefony, gopro, powerbanka, czołówkę, bidon z wodą więc najwygodniej nie jest.
W końcu zasypiam, odgrażam się, że w nosie mam jutrzejszą aklimatyzację, nie zostanę tutaj ani dnia dłużej.