Budzimy się o 9, udaje nam się podnieść z łóżek o 10:30. Juby jeszcze trochę dosypia, ja jeszcze raz analizuję trasę, robię notatki, kombiuję. Wczoraj Juby powiedział, że nie da rady dojść do Base Camp i powinniśmy się rozłączyć. Nie chcę iść sama więc jeżdżę tym palcem po mapie, przeliczam, zastanawiam się jak to zrobić, żeby trochę złagodzić trasę ale iść dalej razem. Z drugiej strony wiem, że nie zrezygnuję z Base Camp. Juby kolejny dzień zastanawia się czy nie wziąć tragarza, w końcu uznaje, że to jedyna słuszna opcja. Przy śniadaniu rozmawiamy z właścicielką, pytamy o portera, okazuje się, że przyjemność kosztyje 2500RPI/dzień. Porter może wziąć do 30kg ale ja na to nie mam kasy, poza tym myślę że dam radę sama. Na jedną osobę, to cholernie drogo. Kombinujemy, negocjujemy staje na 1700RPI/dzień – jeden plecak, wciąż drogo ale już możliwe do realizacji.
Juby oddycha z ulgą, że nie będzie musiał już taszczyć plecura, ja że nie będę szła sama. Jemy śniadanie, wybieram momo (350RPI) bo na prawdę były pyszne, Juby chapatti z masłem (które tym razem jest masłem, a nie smalcem) i dżemem (300RPI). Do tego po dwie kawy (2x100RPI).
Kusi mnie, żeby pójśc do Everest Point View, podobno pięknie ale samemu mi się nie chce, nie mam zupełenie siły, kręci mi się w głowie. Juby kategorycznie odmawia. W końcu udaje nam się zebrać idziemy zwiedzić wszystkie sklepy, sklepiki, stragany, straganiki, bo to ostatni powiew cywilizacji. Tak na prawdę można kupić tutaj cały sprzęt na wyprawę, jest mnóstwo świetnych podróbek: Mamut, NF, Deuter, itd. Nasza misja, to w końcu kupić śpiwór, mały plecak skoro duży będzie niósł porter i czapkę, wszystko dla Jubego. Ja potrzebuję tylko pasek, bo spodnie zaczynają mi zjeżdżać z tyłka i ewentualnie miskę do zupek chińskich (ta którą mieliśmy była dość ciężka, finalnie została w Jorsalle).
Ze śpiwora rezygnujemy. Taki, który by się spisał kosztuje 20000RPI, w końcu do tej pory były kołdry, koce, dalej zakładamy że też będą. Reszta zakupów zgodnie z planem do tego Juby ma ogromną radochę z targowania się:
- plecak “Deuter” z 1700 na 1200RPI
- pasek z 200 na 150 RPI
- czapka z 1500 na 1000RPI
- naszywki na plecak z 150 na 100RPI (speszali for ju).
Kręcimy się dalej, trafiamy na lokalny targ z którego z kolei ja mam radochę. Można kupić nawet jaka. Wysyłam Jubego do masarni, żeby nakręcił filmik bo ja się trochę boję i wstydzę, krzątamy się i krzątamy.
Szukamy bankomatu, żeby mieć kasę na portera, okazuje się że nie obsługuje Master Card (bankomat, nie porter), na szczęście mam jeszcze w zapasie Visę. Wracamy do lodge dogadać szczegóły z tragarzem. O co nie pytam odpowiedź jest jedna: “yes”. No to skoro wszystko “yes” no to “yes”. Będzie Pan zadowolony. Umawiamy się jutro na 7:30 – “yes”.
Zamawiamy obiad. Juby spring roll veg (400RPI). Jest duży i pyszny. Ja ponownie wybieram Dal Bhat with Veg (500RPI), bo znowu mnie trzęsie i muszę się rozgrzać. Dal Bhat jest z przepysznymi ziemniaki i takim czymś zielonym co mi bardzo smakuje. Do tego hot orange small pot (400RPI).
Ruszamy jeszcze raz na miasto, żeby złapać trochę słonka. Chwilę się plączemy, próbuję znaleźć miskę na zupkę chińską, nigdzie nie ma. W końcu zagaduję ze sprzedawcą dogadauję się, że jeśli nigdzie nie znajdę to pójdzie do domu po swoją i mi ją sprzeda za 250RPI. W końcu znajduję jakąś zakurzoną, na ziemi leżącą za 200RPI – biorę. To niesamowite. W Warszawie zdezynfekowałabym ją dziesięć tysięcy razy. Tutaj odklejam naklejkę, przelewam zimną wodą, bo innej nie ma. Działa? Działa.
Postanawiamy zaszaleć, kupujemy sobie po butelce coli i małe pringelsy – jejku jak one smakują! Colę rozkładamy na dwa dni, żeby nie było za dużo tego dobrego naraz.
Wracamy do lodge, rżniemy w tysiąca ale jutro trzeba wcześnie wstać więc dość szybko się zbieramy. Do tego od jutra zaczyna się już taka wyprawa na serio. Nie wiem czemu ale od samego początku mam uczucie, że po przekroczeniu Namache Bazar, zabawa się kończy (oj, skończy się, skończy…). 🙂
Okropna zupka chińska na pół i idziemy spać. Jutra zaczyna się walka. This is Spartaaaaa!